HomeHome ::
Użytkownik nie zalogowany :: Zaloguj się
Data :: 2024.03.29
 
Rejsy Rejsy
Czartery Czartery
Szkolenia Szkolenia
Zdjęcia Zdjęcia
Ogłoszenia Ogłoszenia
Forum Forum
Wydarzenia Wydarzenia
Materiały Materiały
Opowiadania Opowiadania
Zgłoszenie Zgłoszenie
Kontakt Kontakt
Linki Linki
Login
Hasło
 
Opowiadania :: Rejs stalowym Mestwinem na Bornholm
 
:: Część IV (ostatnia) - "Niebezpieczna Szybkość" ::

Jakiś czas później obudziłem się i rozejrzałem po jachcie. Ze wszystkich koi roznosiło się donośne chrapanie. Ponieważ nie chciało mi się już spać, wstałem i wyszedłem na zewnątrz. W porcie przybyły dwa nowe polskie jachty. Jednym z nich była Warszawska Nike, bardzo ładnie utrzymany duży jacht należący do ZHP. Zacząłem rozmawiać z załogą na temat jachtu i w pewnym momencie ktoś zapytał jak poradziliśmy sobie w sztormie w okolicach Łeby? Zaskoczony próbowałem sobie przypomnieć komunikaty meteorologiczne sprzed ostatnich kilku dni, ale nie kojarzyłem nawet ostrzeżenia o silnych wiatrach, a co dopiero o sztormie. Chwilę później okazało się, że "sztorm" to był naprawdę całkiem umiarkowany wiatr, jaki mieliśmy i my podczas wyjścia z Łeby. No cóż, w sumie chyba lepiej jak żeglarz zakłada, że są gorsze warunki niż w rzeczywistości, niźli miałby robić odwrotnie.

Drugim polskim jachtem był Carter o nazwie Wezyr. Pływała na nim załoga złożona wyłącznie ze starszych osób. Spotkaliśmy ich tego dnia już wcześniej w Svaneke, gdzie obiecali pomóc nam z silnikiem. Tu w Gudhjem odwiedziliśmy ich już większą grupą, w skład której wchodzili Igor, Irek oraz ja. Ponieważ rozmowa szybko zeszła na tematy techniczne, najwięcej do powiedzenia miał Irek i to właśnie jego "dziadki" wzięły za kapitana. I kiedy przypadkiem wydało się kto tak naprawdę jest naszym "starym" ich oczy zrobiły się wielkości co najmniej pięciozłotówek.

"Dziadkom" silnika naszego nie udało się oczywiście naprawić, choć trzeba przyznać, że odkryli dwie dodatkowe usterki do kompletu. To był już ostatni gwóźdź do trumny, w której została pochowana nasza nadzieja na ponowne usłyszenie niemiłego warkotu.

W międzyczasie jako ostatni wstali z koi Mariusz i Irek i stwierdzili, że są całkowicie wypoczęci i chętnie by coś zrobili. Namówili więc nas aby port opuścić, nie jak pierwotnie było planowane rankiem, ale najszybciej jak się da. Jednocześnie zadeklarowali się do pełnienie pierwszej wachty. Wiatr był na tyle korzystny, że możliwe było wyjście z portu na żaglach. Postawiliśmy więc szmaty i w świetle księżyca oraz świateł czekającej na redzie armady wyszliśmy w morze. Mieliśmy baksztag i rozwijaliśmy prędkość dochodzącą do siedmiu węzłów. Sławek z tej okazji zrobił nam pysznej herbaty z rumem i jakiś czas potem udałem się do koi. Miałem przed sobą cztery godziny snu.

Na wachtę Mariusz obudził mnie po sześciu. Tak nam się coś podczas tego rejsu poprzestawiało, że zamiast starać się maksymalnie skrócić wachtę, każdy z nas niejednokrotnie siedział dłużej niż powinien.

Ja spędziłem wtedy na pokładzie przeszło sześć godzin. Żegluga z wiatrem, podczas której biliśmy rekordy prędkość była czystą przyjemnością. Mimo to jednak spędziwszy tyle czasu za sterem czułem się nieco znużony i miałem ochotę z powrotem przeprowadzić manewr podejścia do koi.

Ha!!! Nic z tego!!! Teraz był czas na zabawę. Ponieważ przez noc wiatr znacznie osłabł, to doskonale wyspanemu Kapitanowi coś jakby odbiło i postanowił sprawdzić ile żagli da się postawić na trójżaglowej łódce. Odpowiedź na to pytanie brzmi siedem.

Improwizacja była na całego. Oprócz podstawowego ożaglowania, czyli grota, bezana i genui, postawiliśmy apsla, dwa dodatkowe foki i... klapę od kingstonu. Co prawda nie wpłynęło to znacznie na zwiększenie naszej prędkości, która utrzymywała się cały czas na poziomie około sześciu węzłów, lecz zabawę mieliśmy przednią. Jedynie mi na początku udało się parę razy zakląć, gdy uświadomiłem sobie, że do wymarzonej koi jeszcze daleko. Oczywiście w momencie gdy cała zabawa się skończyła i uprzątnęliśmy pokład pozostawiając jedynie cztery żagle, ja nie miałem już najmniejszej ochoty iść spać.

Kiedy słońce stało już wysoko i zbliżała się pora obiadu Sławek postanowił uraczyć nas swoim kolejnym specjałem i przygotował naleśniki. My w tym czasie graliśmy w czwórkę w brydża. Łódź kurs trzymała sama. Jedynie co parę chwil ktoś z nas sprawdzał czy ciągle płyniemy w pożądanym kierunku i czy dookoła nie ma żadnych niebezpieczeństw. W taki przyjemny sposób w ekspresowym tempie dopłynęliśmy do Władysławowa.

W porcie tym nie zabawiliśmy długo i już nad ranem ruszyliśmy do naszego ostatecznego portu, czyli Górek Zachodnich. Ponieważ słoneczko pięknie świeciło zaś morze było spokojne, ten ostatni odcinek był zasłużonym odpoczynkiem. Wszyscy, poza aktualnym sternikiem, z radością leżeli na pokładzie i zażywali kąpieli słonecznych.

Kiedy już wchodziliśmy do Górek Zachodnich powitała nas niewielka żaglówka mieczowa, która potem "eskortowała" nas aż do samej kei.

:: EPILOG ::

Ostatnią noc tego wspaniałego rejsu spędziłem na lądzie. Rano miałem odjechać pociągiem z powrotem do szarej Łodzi. Na razie jednak siedzieliśmy jedząc ostatnią wspólną kolację i wspominając wydarzenia kilku ostatnich dni. W pewnym momencie ogarnęła nas wszystkich niesamowita głupawka i przez kilka godzin w nocy nie robiliśmy nic innego poza bezustannym śmianiem się.

Jakiś czas później, leżąc już na łóżku i próbując zasnąć miałem nieustające wrażenie, że pokój dookoła mnie się kołysze.

Maciej Dems, czerwiec 2001
 
 
 
Designed 2003 ::
TopTop :: HomeHome ::
© Copyright 2024 Michał Domański, lenino@o2.pl