HomeHome ::
Użytkownik nie zalogowany :: Zaloguj się
Data :: 2024.04.26
 
Rejsy Rejsy
Czartery Czartery
Szkolenia Szkolenia
Zdjęcia Zdjęcia
Ogłoszenia Ogłoszenia
Forum Forum
Wydarzenia Wydarzenia
Materiały Materiały
Opowiadania Opowiadania
Zgłoszenie Zgłoszenie
Kontakt Kontakt
Linki Linki
Login
Hasło
 
Opowiadania :: Rejs stalowym Mestwinem na Bornholm
 
:: Część III - "Zielona Wyspa" ::

Wychodziliśmy w spokojne morze. Wiatr ucichł prawie zupełnie, więc stawianie żagli było bezcelowe, zaś jednostajny turkot silnika nieco burzył nasze miłe wrażenia wywołane bezchmurnym niebem. Po wyznaczeniu kursu na Allinge zszedłem pod pokład i zająłem się przygotowywaniem obiadu. Prędzej, czy później i tak musiałbym odrobić swoje w kambuzie, więc wolałem to zrobić w luksusowych warunkach, czyli bez urozmaiceń w postaci dużej fali. Szczęśliwie posiłek wyszedł nawet dość smaczny, co stwierdziłem obserwując reakcję reszty załogi, nie mającej ochoty wyrzucić mnie za burtę. Kiedy żołądki nasze były już pełne, a humory wesołe, stało się to, co się stać musiało. Silnik zawył parę razy i umilkł. Tym razem było to już jego ostatnie tchnienie. Łudziliśmy się co prawda jeszcze nadzieją, że podczas tego rejsu uda się może go ponownie zapalić, ale brutalna rzeczywistość musiała postawić na swoim. Pacjent zmarł piątego dnia rejsu około godziny czwartej po południu. Bezpośrednia przyczyna zgonu nigdy nie została ustalona.

Stare polskie przysłowie mówi, że nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. Brak mechanicznego jazgotu bardzo pozytywnie wpłynął na atmosferę na pokładzie. Ogarnęło nas totalne rozleniwienie. Na pokład zostało wyciągnięte pół litra, chłopaki zaczęli w czwórkę grać w brydża, ja zaś z braku czegokolwiek lepszego do roboty przygrywałem na gitarze. Taka sielankowa atmosfera, pozornie nie mająca nic wspólnego z żeglarstwem pełnomorskim panowała aż do wieczora.

Ponieważ pod żaglami poruszaliśmy się w tempie wyścigowego żółwia, Kapitan zdecydował się zmienić kurs i zamiast do Allinge skierować się do najbliższego portu na Bornholmie -- Gudhjem. Jak się później okazało było to bardzo dobre posunięcie.

Kiedy zbliżyliśmy się już do brzegu i byliśmy w stanie rozróżnić zabudowania tej niewielkiej rybackiej osady okazało się, że mamy kolejny problem. Prawidłowe podejście do portu, jedyne możliwe, jeżeli chciało się uniknąć wpadnięcia na skały, prowadziło prosto pod wiatr. A wiadomo, że żaglówka pod wiatr płynąć nie może. Płynąc więc wzdłuż brzegu obserwowaliśmy kamienne falochrony i zastanawialiśmy się co robić.

W międzyczasie obok nas przepłynęły trzy okręty wojenne. Obserwowaliśmy jak zbliżyły się do portu, po czym zacumowały w niewielkiej odległości od brzegu. Ku naszemu zaskoczeniu każdy z tych okrętów niósł inną banderę: na największym z nich powiewały kolorowe paski Niemiec, zaś pozostałe dwa niosły skandynawskie krzyże Danii i Szwecji. Później już z brzegu widzieliśmy jak dołączyło do nich jeszcze kilka jednostek. Przypomniało mi to słowa popularnej piosenki "a były tam manewry NATO, statków tłok...".

-- Przygotować się do wejścia do portu -- komenda Kapitana przerwała mi obserwację armady. Igor chciał spróbować czy uda się wykonać dość brawurowy manewr, który był naszą jedyną nadzieją na samodzielne wejście do portu. Planował on rozpędzenie łódki do możliwie największej prędkości i siłą rozpędu minięcie skał i główek portu. Płynęliśmy zatem półwiatrem i kiedy Mestwin znalazł się na właściwej drodze podejściowej sternik skierował dziób prosto pod wiatr. Niestety, łódź stanęła prawie natychmiast. Kiedy się wycofywaliśmy wszyscy już wiedzieli, że sami do portu nie wejdziemy.

Szczęśliwie w pobliżu przepływała motorówka, przewożąca dwie turystki. Kiedy na sygnał Kapitana zbliżyła się ona do naszego jachtu na odległość umożliwiającą rozmowę, Igor najlepszą swoją angielszczyzną poprosił:

-- Could you help us? Mamy zepsuty silnik.
-- Macie zepsuty silnik? -- obie panie sprawiały wrażenie wyraźnie zmartwionych tym faktem.
-- Tak i nie możemy wejść do portu. Czy moglibyście nas wciągnąć?

Dziesięć minut później staliśmy zacumowani do nabrzeża. Ledwo stanęliśmy, do burty natychmiast podpłynęła grupa kaczek wraz z pisklętami. Kiedy ktoś rzucił okruchy chleba, ptaki natychmiast rozpoczynały wojnę. Jednak ku naszemu zaskoczeniu puszyste, jeszcze prawidłowo nie opierzone maleństwa okazywały się najsprytniejsze i to właśnie one najczęściej zdobywały cenny łup. My jednak już po chwili zostawiliśmy kaczki i oddaliśmy się tak niedocenianym na lądzie przyjemnościom jak na przykład prysznic.

Gudhjem to niewielka osada rybacka na północno--zachodnim wybrzeżu Bornholmu. Rozpościera się ona dookoła portu, będącego niewątpliwie jej centralnym punktem, na zboczach niewielkiego wzgórza. Nad kolorowymi kamienicami góruje biały zabytkowy wiatrak, pochodzący mniej więcej z poprzedniego stulecia. Przechadzając się ulicami, na których nigdy nie panuje duży ruch mogliśmy obejrzeć wystawy sklepów z pamiątkami. Naszą uwagę zwróciły małe figurki troli, które według legendy zamieszkiwały niegdyś Bornholm. Oprócz tego znaleźliśmy jedną piekarnię, jeden supermarket, jeden bank i jeden kościół. Po krótkim spacerze zeszliśmy widokową ścieżką z powrotem do przystani.

W porcie oprócz nas stał jeszcze jeden polski jacht. Pływało na nim samotnie starsze małżeństwo. Ponieważ państwo ci byli bardzo sympatyczni zaprosiliśmy ich do nas na kolację, podczas której zabawiali oni nas morskimi opowieściami wziętymi z ich bogatego, a na pewno niekrótkiego życia. Kiedy się z nimi pożegnaliśmy zmęczeni udaliśmy się w objęcia Morfeusza.

Następny dzień przeznaczyliśmy na zwiedzanie Bornholmu. W tym celu złożyliśmy się i wynajęliśmy samochód. Prowadził go oczywiście jedyny w naszej załodze zawodowy kierowca -- Irek. W pierwszej kolejności skierowaliśmy się na najbardziej wysunięty na północ kraniec wyspy, gdzie znajdują się ruiny średniowiecznego zamku o nazwie Hammerrode. Po drodze przejechaliśmy przez miasteczko Allinge, które pierwotnie było naszym portem docelowym. W zamku spędziliśmy trochę czasu spacerując tam gdzie kiedyś przechadzali się duńscy książęta. Następnie udaliśmy się do punktu szumnie reklamowanego jako najwyższy punkt na Bornholmie. Śmiem twierdzić, że okna mojego pokoju położone są wyżej. Ta tak zwana "atrakcja turystyczna" mogła zrobić wrażenie chyba jedynie na kimś, kto nigdy nie był w górach, a to też nie na pewno. Nieco lepiej prezentowało się Renne -- stolica wyspy i jedyne większe miasto na niej się znajdujące.

Cudowną zaletą dla osób podróżujących po Bornholmie jest fakt, że nigdzie na nim nie jest daleko. Średnie odległości jakie dane było nam przebywać to 20-30 kilometrów. Pewnie z tego powodu nie zauważyliśmy nikogo, kto w drastyczny sposób przekraczałby ograniczenia prędkości. Jeżeli na szosie dozwoloną prędkością było 90 km/h to wszyscy jechali z prędkością 90 km/h. Dla przeciętnego Polaka jest to coś niepojętego.

Odwiedziwszy jeszcze wystawę Natur Bornholm, gdzie mogliśmy podziwiać śpiewy żab oraz zobaczywszy porty Nekso i Svaneke wróciliśmy do Gudhjem.

Tu czekała nas sowita nagroda za dotychczasowe trudy. Do tego momentu przygotowywaliśmy się głodząc się od samego rana. Otóż w jednej z portowych restauracji za całkiem niewielką sumę 75 koron oferowany był tzw. fishbuffet. Na ogromnym stole poustawiane były najróżniejsze dania rybne, od pieczonego śledzia począwszy, a na krewetkach skończywszy. Z około dwudziestu półmisków można było nakładać sobie na talerz ile dusza zapragnie. Ja tak wspaniałej uczty nie miałem od czasu świąt Bożego Narodzenia. Spędziliśmy tam przeszło dwie godziny. Kiedy nikt z nas nie był już w stanie się poruszać przetoczyliśmy się na jacht i zapadliśmy w popołudniową drzemkę.

Maciej Dems, czerwiec 2001
 
 
 
Designed 2003 ::
TopTop :: HomeHome ::
© Copyright 2024 Michał Domański, lenino@o2.pl