:: Część II - "W drodze do fortu" ::
Wyjście z Łeby było bajkowe. Po odprawie granicznej skierowaliśmy się w kierunku główek portu. Razem z nami wychodziła cała flotylla kutrów rybackich,
rozpoczynających kolejny dzień pracy. Mimo, że trzeba było bardzo uważać aby nie zbliżyć się zanadto do żadnego z nich, stanowiły one ciekawe
urozmaicenie tworząc wzór kolorowych świateł dookoła nas. Oddalając się pod żaglami od portu obserwowaliśmy jak zostają one w tyle.
W końcu zostaliśmy sami. Dopiero co wzeszły księżyc iskrzył się odbity od fal. Wiatr był łagodny, zaś spokojne morze powoli bujało nas jakby do snu.
Przy takiej scenerii nikt nie kwapił się aby kłaść się do koi. Siedzieliśmy więc wszyscy rozmawiając o różnych nieistotnych sprawach.
W końcu powoli, pojedynczo załoga zaczęła kłaść się spać. Na wachcie zostałem ja z Irkiem, którego po dwóch godzinach zastąpił Sławek.
Na Mestwinie opracowaliśmy sobie nietypowy system wacht. Trwały one po mniej więcej cztery godziny, przy czym zmiany następowały dwa razy częściej.
Po wyjściu na pokład dwie godziny spędzało się z osobą, którą tam zastaliśmy, po czym kładła się ona spać i była zmieniana przez kogoś innego.
Dzięki temu wachty były bardziej różnorodne i szybciej mijały. Rzeczą charakterystyczną, wpływającą na miłą atmosferę rejsu był fakt,
że tak naprawdę nikt ściśle nie patrzył na zegarek. Na porządku dziennym było pozostawanie na pokładzie dłużej niż było to wymagane,
aby zmieniająca nas osoba mogła trochę dłużej pospać.
Następnego dnia po wyjściu z Łeby nie działo się nic szczególnego. Kierunek wiatru nie zmienił się radykalnie, więc chcąc nie chcąc musieliśmy się halsować.
Zdążyliśmy już ustalić, że naszym celem jest Christianso -- urokliwa malutka wysepka położona kilka mil na północny zachód od Bornholmu.
Dla mnie osobiście byłaby to już druga wizyta w tym bajkowym forcie. Istotnie, cała wyspa to pochodząca mniej więcej z siedemnastego wieku forteca,
mająca strzec brzegów Bornholmu przed zapędami nieprzyjaciół. Krajobraz niewielkich domków, żelaznych armat i skał na których odpoczywają
niezliczone ilości mew tworzy świat, w którym czas zatrzymał się już dawno. Do dzisiaj jedynym przedstawicielem władzy państwowej na Christianso
jest Gubernator będący jednocześnie urzędnikiem, policjantem i kapitanem portu.
Drugiego ranka po opuszczeniu Łeby nasz dziób pruł już fale u brzegu tej uroczej wyspy. Tak w każdym razie twierdził nasz niezawodny komputer pokładowy,
czyli GPS. Niestety, mimo wytężonego rozglądania się dookoła nikt z nas nie był w stanie dojrzeć skalistych wzniesień. Po pewnym czasie ktoś stwierdził,
że być może lepsza widoczność będzie z topu masztu. Cóż, nie bylibyśmy sobą gdybyśmy tego nie sprawdzili. Wylosowanym metodą wyboru przez
Kapitana szczęśliwcem był Mariusz. Nie zważając na jego protesty, ubraliśmy chłopaka w szelki, posadziliśmy na ławeczce bosmańskiej i... wio w górę.
Muszę przyznać, że mimo dość drobnego wyglądu swoje ważył.
Kiedy już Mariusz mógł się przytrzymać want odchodzących od topu, my przywiązaliśmy liny do knag i usiedliśmy aby odpocząć.
Raporty dochodzące z góry nie były pomyślne. Lądu widać jak nie było tak nie ma. Po kilku minutach nasze Oko stwierdziło,
że ma już dość bocianiego gniazda i zaczęło wołać byśmy go ściągnęli. My natomiast rozpoczęliśmy negocjacje...
Ostatecznie stanęło na obiecanych dwóch piwach dla wszystkich członków załogi (obietnica, która nota bene nigdy nie została zrealizowana!)
i Mariusz stanął znowu na pokładzie.
W tej właśnie chwili stojący za sterem Sławek stwierdził, że nagrodę za znalezienie wyspy przyznaje sobie. Istotnie w kierunku przez niego
wskazywanym widać było zarys skalistego wybrzeża, które powoli, lecz systematycznie wyłaniało się z mgły.
Zaczęliśmy przygotowywać się do wejścia do portu. Ponieważ dookoła Christianso znajduje się duża ilość ukrytych pod wodą skał,
konieczna jest duża precyzja przy zbliżaniu się do wyspy. Musieliśmy opłynąć ją dookoła w odległości co najmniej pół mili od brzegu,
po to aby ustawić się na właściwy kurs podejścia do portu. Jako, że zajęło nam to trochę czasu zdążyłem zrobić sobie zdjęcie za sterem.
Do portu weszliśmy na silniku. Nie wiedzieliśmy, że uda nam się go zapalić jeszcze tylko jeden raz. Spokojnie minęliśmy główki i przycumowaliśmy
do kamiennego pirsu. Po krótkiej naradzie uznaliśmy, że zostaniemy na wyspie nie dłużej niż trzy godziny, dzięki czemu zwolnieni będziemy od
uiszczenia opłaty portowej. Następnie, nie marnując czasu, udaliśmy się na zwiedzanie.
Całą wyspę Christianso i połączoną z nią Fredrikso można obejść dookoła w niespełna pół godziny. Nam zajęło to nieco dłużej, gdyż w międzyczasie
podziwialiśmy kamienne mury, obserwowaliśmy odpoczywające mewy i wspinaliśmy się na skierowane w stronę morza armaty.
Irek i Sławek rozpoczęli dyskusję na temat smaku wody w kałuży, która nieuchronnie zakończyła się degustacją. Mimo, że nie rozsądziła ona sporu,
nikt z naszej pozostałej trójki nie kwapił się do roli obiektywnego eksperta.
Zrobiwszy sobie kilka wspólnych zdjęć, w świetnych humorach wróciliśmy na jacht. Kolejnym portem miało być Allinge na Bornholmie.
Do portu tego dotarliśmy, tyle, że dopiero następnego dnia i drogą lądową.
Maciej Dems, czerwiec 2001