:: Część I - "Hołd dla Neptuna" ::
Jacht, na który się zaokrętowałem to trzynastometrowy J-80, potocznie zwany Jotką o tajemniczo brzmiącej nazwie Mestwin.
Moim pierwszym wrażeniem po wejściu pod pokład było "kurczę jak tu śmierdzi". Istotnie -- z zęzy unosił się charakterystyczny zapach oleju,
który skutecznie potrafi zwiększyć doznania wywołane chorobą morską. Jak się okazało silnik był w stanie nie wróżącym mu długiej i niezawodnej pracy.
Bosman, od którego czarterowaliśmy jacht, wraz z naszym piątym załogantem Irkiem próbowali doprowadzić go do stanu używalności.
W tym czasie pozostała czwórka zajęła się typowymi czynnościami przedrejsowymi, czyli upakowaniem jedzenia w bakistach, sprawdzeniem takielunku itp.
Jak to zwykle w takich sytuacjach bywa cała ta żmudna robota przeciągała się, tak, że do wyjścia gotowi byliśmy dopiero po godzinie 1730.
Jako, że nikt z nas nie jadł w międzyczasie obiadu postanowiliśmy, że popłyniemy najszybciej jak się
da na Hel, gdzie, przy odrobinie szczęścia, zjemy słynną smażoną rybę. Na samą myśl o takiej uczcie ciekła nam ślinka.
Zatem bez zbędnych ceregieli zapaliliśmy maszynę i Kapitan wydał komendy do odcumowania.
Chwila kiedy żagle zostały właśnie postawione i wyłączany jest silnik jest momentem kiedy ogarnia człowieka błoga rozkosz. Słychać już tylko szmer
fali rozbijanej przez dziób. Wtedy dotarło do mnie owo podniecenie, że wreszcie płynę.
Na pokładzie było nas pięciu. Igor, mój przyjaciel jeszcze ze szkoły średniej, był Pierwszym Po Bogu -- kapitanem jachtu. Choć był najmłodszy z nas wszystkich,
nikt nie śmiał kwestionować jego kompetencji ani podważać jego autorytetu. Nie znam nikogo, kto w tak młodym wieku miałby tyle godzin na morzu co on.
Opanowany, posiadający niekiedy szalone pomysły, choć bez cienia brawury, potrafił utrzymać dobrą atmosferę na statku.
Drugim oficerem był Sławek. Mimo, że oficjalnie miał dwadzieścia wiosen więcej ode mnie i Igora, "zniżenie się do naszego poziomu" nie stanowiło dla
niego żadnego problemu. Na pokładzie zawsze był niezwykle solidny i często wykonywał więcej prac niż musiał. Irek nieco tylko młodszy od Sławka,
zabawiał nas wszystkich rubasznymi historyjkami, od których niejedna panna by się zaczerwieniła. Jako wykwalifikowany mechanik wyczyniał cuda z silnikiem,
dzięki czemu pracował on aż przez połowę rejsu.
Ostatnim na liście załogi był Mariusz. Wesoły chłopak, który na każdą sytuację miał przygotowane celne riposty. Jak się na własnej skórze przekonałem
wdawanie się z nim w gierki słowne było zajęciem nad wyraz niebezpiecznym.
Niedługo po postawieniu żagli Sławek wyciągnął metalową piersiówkę zawierającą ambrozję wszystkich żeglarzy -- rum. Zgodnie z dawnym zwyczajem
Kapitan pierwszym łykiem poczęstował Neptuna, aby poprosić go o przychylność.
-- Neptunie bądź nam łaskawym!!! -- rozległ się głos Kapitana, który trzymając rękę za burtą odwracał pełen kieliszek go góry dnem.
Następnie każdy z nas napił się po razie za pomyślność rejsu. Po tej krótkiej ceremonii usiedliśmy by delektować się morzem.
Hel zbliżał się powoli. Ponieważ wiatr był północno-zachodni nie mogliśmy się kierować prosto do celu. Nasze puste żołądki zaczęły dawać o sobie znać.
W końcu, kiedy wiatr zaczął słabnąć, stało się jasne, że na żaglach nie dopłyniemy do Helu na tyle wcześnie by zastać jakąkolwiek smażalnię otwartą.
W tej sytuacji, pod presją głodnej załogi, Kapitan włączył silnik. Wraz z nadzieją, że jednak się najemy wróciły nam dobre humory.
Nie na długo. Po jakiejś godzinie pracy silnik zmienił na chwilę ton i zamarł. Zaległa głucha cisza. Nie było jednak wyjścia. Musieliśmy ponownie
postawić szmaty i powoli bujać się tak ostro jak to było możliwe.
Do Helu dotarliśmy o północy. Oczywiście nie było już mowy o tym by jakakolwiek smażalnia była otwarta. Z ogromnym poczuciem zawodu zjedliśmy po
hamburgerze w jedynym czynnym pubie (nic innego nie było) i poszliśmy spać.
Rano, zaraz po pobudce Irek zabrał się za przegląd silnika. Szczęśliwie udało mu się przekonać tę durną maszynę do odpalenia. Aby jednak jej nie
przeciążać postanowiliśmy wykorzystać korzystny kierunek wiatru i wyjść z Helu na żaglach.
Jak zawsze w takiej sytuacji na kei zgromadził się niemały tłum widzów, którzy kibicowali nam aż do opuszczenia główek portu.
Później wrócili oni do swoich spraw, zaś my opłynęliśmy Hel i wytyczyliśmy kurs na Bornholm.
Podstawowym problemem w prostym osiągnięciu celu był kierunek wiatru. Wiało dokładnie od wyspy, do której zmierzaliśmy. Chcąc nie chcąc,
trzeba było się halsować -- dwadzieścia mil na NNW i z powrotem.
Był to bardzo ciężki dzień. Neptun zażyczył sobie aby oddać mu należny Hołd, przez co Sławek, Irek i, wstyd się przyznać, przede wszystkim ja
przyjmowaliśmy raz po raz charakterystyczną pozycję z głową wywieszoną przez reling. Jak zawsze
w takich momentach zadawałem sobie pytanie co ja właściwie tutaj robię? Dlaczego nie siedzę sobie wygodnie przy telewizorze z piwkiem w
ręku zajadając chipsy?
Tak upłynął dzień i cała następna noc. Rano obudziło mnie jakieś poruszenie na pokładzie. Ktoś coś krzyczał, ktoś się krzątał, łódka kręciła się dookoła.
Kiedy zmobilizowałem się do wyjrzenia na pokład zobaczyłem jak chłopaki kończą właśnie
przywiązywać do relingu... deskę surfingową. Okazało się, że bujała się ona bezpańsko na fali. Żagla ani "deskarza" w pobliżu widać nie było.
Zgodnie z Międzynarodowym Prawem Morskim, to co zostało znalezione na pełnym morzu przechodzi na własność znalazcy.
Zaczęliśmy się więc zastanawiać co z tym fantem zrobić. Sprzedać i podzielić zysk? Dokupić żagiel i używać? Dylemat ten
pozostał nierozstrzygnięty do końca rejsu.
Po południu okazało się, że halsując się przez półtorej doby bardzo niewiele posunęliśmy się na zachód. Ponieważ choroba morska zmęczyła nas mocno,
zmieniliśmy plany i skierowaliśmy się do Łeby. Dotarliśmy tam o 1700. Po sklarowaniu jachtu i wzięciu pryszniców mogliśmy w końcu zjeść
naszą wymarzoną rybę. Inna sprawa, że nastąpiło to dopiero w trzeciej odwiedzonej restauracji, gdyż Sławek dwukrotnie próbował przekonać
sprzedawców do opuszczenia ceny. Niemniej jednak w końcu najedzeni ucięliśmy sobie dwugodzinną drzemkę, po której gotowi byliśmy do odpłynięcia.
Maciej Dems, czerwiec 2001